Dziennik pokładowy.

Dziennik pokładowy. Dzień 134. Roku pańskiego.2008.

Żółte. Chyba wiosenne. Słońce wpada na porcelanowe morze, przez patio umieszczone w suficie. Daje zaledwie tyle światła by wystarczyło na skromną fotosyntezę rośliny wyrastającej z gigantycznej, jasnobrązowej doniczki. W koło przemykają niewyraźne postacie. Zastanawiam sie wiec, czy można dostać udaru od sztucznego światła? Bowiem do mnie to słońce już nie dociera. W zamian nad głową umieszczono mi szereg jupiterów, dających blade żółte światło.
Nie jetem też pewien co do dokładnej ilości dni jakie dano mi tu spędzić. Sam moment katastrofy, bo z pewnością jakaś musiała sie zdarzyć, też jest mi obcy. Pamiętam tyle, że po prostu pewnego dnia sie Tu znalazłem. Tu- oznacza wyspę.
Jest to niewielka wyspa o szerokości może dwóch metrów i zbliżonej długości. Otaczają ją skaliste, krwiście czerwone wzniesienia. Swoją budową tworzą dwa pół- okręgi, po mojej lewej i prawej stronie. Nad południową stroną wyspy góruje olbrzymi, ociosany w formę kwadratu, krwisty jak cholera, granitowy głaz. Ustawiony jest na naturalnym podwyższeniu, które tworzy pólka skalna. Przód ów głazu ozdobiony jest hieroglifem koloru bardzo wyblakłego nieba. Składa sie z kilku linii, które układają sie na kształt litery "N". Na północy wyspy, a dokładniej rzecz ujmując, przede mną znajduje się niewielki pulpit (chyba nawigacyjny), którego działania po dziś dzień nie mogę rozszyfrować. Jego kolor można by określić jako niebieski, wyjęty z lodówki. Górną część pulpitu zajmuje kwadratowe coś, co od czasu do czasu pokazuje jakieś złożone, niezrozumiałe symbole. Czasami mam wrażenie, że robi to specjalnie, aby mnie upokorzyć.
Na środku mojej wysepki, bo ze względu na jej rozmiary na miano wyspy chyba nie zasługuję, jakiś człowiek, prawdopodobnie wprawiany w torturach, umieścił stołek. Prawdopodobnie stołek barowy, ale jak przypuszczam rzeźbiony przez jakiegoś barbarzyńce, który pojął koncept, ale w życiu nie widział nawet skromnego taboretu. To tyle jeżeli chodzi o przestrzeń w jakiej sie znajduję. Jak Można sie domyślić wyspa, poza mną oczywiście, jest bezludna. Nie oznacza to jednak, że na tym porcelanowym morzu dryfuję zupełnie sam, niesiony przez sztuczne, klimatyzowane wiatry. Co to, to nie.
Wokół mnie, w odległościach od czterech do dziesięciu metrów znajdują sie inne wyspy. Oddzielają nas niezwykłe, porcelanowe fiordy i oczywiście morze, które po bliższej kontemplacji zaczyna jawić sie kwadratami ułożonymi w bardzo przemyślne wzory. Większość wysp jest bardziej okazała od mojej. Mają przeźroczyste bariery z prawej i lewej strony, a pomiędzy nimi wąski przesmyk pozwalający na dostanie sie do środka. Jednak osoby na sąsiednich wyspach zdają się nie zauważać mojej obecności. Zbyt są zajęte obsługa własnych pulpicików, na których znają sie chyba o wiele lepiej ode mnie. Poza tym zauważyłem, że ich wyspy są sporadycznie odwiedzane przez dziwne (chyba bezmózgie) postacie. Niby podobne do ludzi, ale ale jak wspomniałem wcześniej, niewyraźne blado-szare, rozmazane. Nabieraja ostrości dopiero gdy zatrzymują sie przy którejś z przeźroczystych barier. Wydają sie wtedy bardzo zaaferowane, zaabsorbowane czymś co tak skutecznie przykuło ich uwagę. Wtedy wtaczają sie z gracją i dumną miną na dana wyspę i zaczynają niezrozumiały dla mnie bełkot. Osoby przebywające na wyspie powoli zaczynają dostrzegać intruzów, ale zamiast przepędzać ich ze swojego terenu podejmują porozumiewawczy bełkot. Obdarowują intruzów niezrozumiałymi dla mnie produktami, oni natomiast przywdziewają ów upominki, wkładają sobie w przeróżne miejsca, przytykają do najdziwniejszych części siebie. Po czym naglę kręcą częściami nosowatymi, oddają wszystkie prezenty i opuszczają wyspę.....(CDN.może.)